Nie wiem, jak to się stało, ale uległam czarowi jogi. Wpadłam po uszy, zakochałam się, niemal zwariowałam na jej punkcie.
Próbowałam biegać - rok temu. Szło mi w miarę, ale nie porwało mnie to na tyle, by kontynuować biegi i niecierpliwie przebierać nogami w oczekiwaniu na wyjście, by świńskim truchtem przebyć te 2 czy ile kilometrów.
Próbowałam ćwiczeń Kasi Cichopek z książki ''Sexy mama''. Fajne, rzeczywiście działają na ciało, wpływają na wytrzymałość i nieraz sobie ćwiczę z książką Kasi, a moja córka uważnie mnie obserwuje z książką w rękach i sztorcuje: ''noga wyżej!'', albo odlicza mi (dobrowolnie) powtórzenia. Nie zawsze jednak ćwiczyłam regularnie.
Przyszła pora na rower. Przypomniałam sobie, jak to kiedyś, miliony lat świetlnych do tyłu, wraz z koleżanką wskakiwałyśmy na rower i robiłyśmy po kilkadziesiąt kilometrów. Następnie olśniło mnie, że na grzyby czy jagody udaję się właśnie rowerem i bardzo to lubię (trudno powiedzieć co bardziej, zbieranie grzybów czy jazdę rowerem). Pozwolę sobie na małą dygresję: ładnych kilka lat temu, może nawet ponad 10, mój tata zrobił w lesie popisowe salto na rowerze, zupełnie przypadkowo, nie jest żadnym cyklistą-akrobatą. W locie z bagażnika spadł mu kosz grzybów, razem z rowerem wywinął 360 stopni, jakimś cudem - bo niewątpliwie był to cud - wyszedł z tego zupełnie cało. A piszę o tym dlatego, że tata postu o jodze raczej nie przeczyta :))
Korzystając z pięknej pogody oraz tego, że na wadze zaobserwowałam parę kg ponad moją normę, odkurzyłam rower (typowego górala, przez wzgląd na przerzutki - podobno jeżdżenie na niskich przerzutkach dłuższe odległości świetnie wyszczupla łydki). Siodełko rower ma typowo fabryczne - twarde, wąskie i piekielnie niewygodne (na grzyby jeżdżę 50 letnim składakiem - super lekki i wygodny). Wskoczyłam więc na rower z zamiarem zrobienia na początek około 10 kilometrów. Nie ujechałam połowy drogi w jedną stronę, kiedy siodełko zaczęło mnie uwierać w - kolokwialnie mówiąc - zadek. Dłuższa jazda z uniesionym w górę zadem nie wchodziła w rachubę (konieczność omijania dziur w drodze). W pewnym momencie zadek przestał mnie boleć (ooo, co za fałszystwo...). Radośnie pokwikując na wybojach, przemierzałam kolejne kilometry. Kiedy zaś przed bramą wjazdową na podwórko zeskoczyłam z roweru... masakra. Wspomniany zadek mało mi nie odpadł. Przed rozpaczliwymi jękami z bólu powstrzymywała mnie tylko rozmowa z sąsiadem. Dodam tylko, że kości zadnie bolą mnie do tej pory, a roweru dopadłam w poniedziałek (post ten piszę w czwartek). Powyższe przeżycie nie spowodowało jednak, że chcę zrezygnować z roweru. Absolutnie nie! Będę jeździć dalej, tylko muszę wymienić siodełko :)
Po przerobieniu różnych rodzajów aktywności fizycznej, poszukując Tego Najwspanialszego, postanowiłam skusić się na takie oto ćwiczenia. Zupełnie przypadkowo trafiłam na jakiś artykuł, pod niebiosa zachwalający jogę. Zainteresowałam się (już rok temu, ale skończyło się na 2 czy 3 kilkunastominutowych sesjach) i zaczęłam doczytywać dalej. Zdjęcia w Google i artykułach przedstawiały ludzi w bardzo dziwnych pozycjach i o zrelaksowanych twarzach. Postanowiłam i ja spróbować. Spodobało mi się. Bardzo. Ale sama nie wiem czemu, zaprzestałam jogi. Na jakiś rok. Teraz sobie o niej przypomniałam. To między innymi dlatego zniknęłam z bloga, pochłonęło mnie to bez reszty... Głównym powodem powrotu do jogi było wspomniane już wcześniej nadprogramowe kilka kilo. Rozciąga, wysmukla to nasze cielsko... poza tym relaksuje. Odpręża. A odprężenie jest przydatne, choćby ze względu na ilość pogrzebów, w których ostatnio uczestniczę (to nie wesele, uroczystość mało przyjemna, zwłaszcza, gdy żegnamy kogoś nam bliskiego, po kim zostaje zionąca wściekłą pustką dziura w sercu).
Znalazłam na polskim youtube kanał jogoholik - mam nadzieję, że właścicielka kanału nie będzie miała mi za złe reklamy. Nagrała tylko jeden filmik, niestety. Jeden, ale za to bardzo ciekawy, który zaszczepił we mnie tą ciekawość, od którego wszystko się zaczęło.
Podążając dalej, trafiłam na kanał Małgorzata Mostowska. Poniżej macie ćwiczenia, które lubię (choć przy niektórych jęczę rozpaczliwie), choć polecam cały kanał.
Włączyłam coś dla początkujących, w duchu mówiąc sobie, że filmik leci, a ja próbuję robić to, co Pani na ekranie. Jakoś mi szło, raz lepiej, raz gorzej, ale do przodu i byłam z siebie zadowolona. Dziecko obserwowało mnie z zaciekawieniem. Kiedy przyszła pora na trudniejsze pozycje (czyli tak zwane asany), z niedowierzaniem patrzyłam na Panią z ekranu. Efekt był mniej więcej taki:
Dziecko śmiało się jak oszalałe, ale próbowałam dalej. W jodze jest pewna asana, która wygląda mniej więcej tak, jakbyśmy usiłowali powąchać własne stopy. Siedzimy sobie na tyłku, z wyprostowanymi nogami, łapiemy za zewnętrzne krawędzie stóp i schodzimy tułowiem coraz niżej,
aż oprzemy czoło na kolanach albo piszczelach.Mam na myśli dokładnie to:
Moja córka robi to bez najmniejszego problemu i jeszcze jest w stanie z tej pozycji się ze mnie nabijać, jaka jestem łamaga :) Nie mogłam, po prostu nie byłam w stanie zrobić tego bez ugięcia nóg w kolanach. Machnęłam ręką (w duchu, fizyczne machnięcie groziłoby utratą równowagi i rąbnięciem twarzą w podłogę), nic na siłę, jakoś się rozciągnę i zrobię to. Jednak dzisiejszego wieczoru doznałam szoku, bowiem bez szczególnego trudu udało mi się... a jeszcze po południu nie mogłam!!!
Szczerze i bez bicia przyznaję, że na początku wchodzenia w trudniejsze pozycje i prób rozciągnięcia swojego ciała w niewyobrażalny sposób (pierwsze dni), moja ulubiona pozycja wyglądała następująco:
Jednak zaparłam się w duchu i próbowałam dalej. Jest już kilka pozycji, które mogę wykonać bez większego problemu (być może zdążyłam schudnąć i puzon mi nie przeszkadza), jedne lubię, innych nie - pewnie dlatego, że nieszczególnie mi jeszcze wychodzą. Póki co, joga niesamowicie mi się podoba.
Spory problem miałam z pozycją zwaną ''pies z głową w dół'':
Nie mogłam dotknąć piętami podłogi, bo mięśnie z tyłu nóg wręcz mnie paliły i rwały. Jednak i to wreszcie mi się udało.
W momentach, gdy mięśnie się buntowały a ja opadałam z sił, chciałam czasami sobie najnormalniej w świecie zakląć - ale nie mogłam, bo dziecko pilnowało.
Pani z ekranu, uśmiechnięta, zrelaksowana i wygięta jak odwrócony chiński paragraf, mówiła: ''Poczuj tę pozycję, poczuj biodra, wsłuchaj się w swoje ciało...). Czułam, każdą komórkę swojego ciała. Czułam się jak podczas średniowiecznych tortur inkwizycji (chyba rozciągali na kole?). Moje ciało nie mówiło, a ryczało baranim głosem. Postanowiłam nie robić nic na siłę.
Cóż, joga coś w sobie ma. Na pewno relaksuje, odpręża - rzeczywiście, jakby w ciele było więcej miejsca. Pozwala się przełamać (nie mówię tu o pobycie na oddziale ortopedyczno-urazowym), wyjść ze swoich schematów typu ''zapomnij, nie zrobię tego'', ''joga? spoko, ale nie dla mnie'', itp. Poza tym sprawia, że chcemy więcej. A nasze ciało zmienia się i uelastycznia dosłownie z godziny na godzinę, o czym sama się dziś przekonałam. Za każdym razem, gdy podchodzimy do jakiegoś układu, sięgamy dalej. Wychylamy się o ten milimetr do przodu w porównaniu do ostatniego razu. I cieszymy się jak dzik na truflach, bo wiemy że się wreszcie uda.
Ktoś może powiedzieć, że tych kilka pozycji, których się nauczyłam (tzn. rozciągnęłam się do nich) to nic nie znaczy. Ale dla mnie znaczy bardzo wiele. Wiem, że mogę coś więcej i chcę tego więcej. I jestem z siebie dumna.
Pokochałam jogę od pierwszego wejrzenia (no nie, łżę, od trzeciego albo czwartego) i będę ćwiczyć ją dalej. Co jeszcze lepsze, mojej córce też dziko się to podoba. Niech się dziewczyna rozciąga, ona ma łatwiej bo ma jeszcze elastyczne kości i stawy. Ja sama mając sześć czy siedem lat, szpagat robiłam na pstryknięcie palcem. Potrafiłam go zrobić stojąc na rękach (albo jednej) i nie traciłam równowagi.
Liczę, że znów szpagat stanie się dla mnie codziennością, a jeśli nie, to moje ciało się rozciągnie, a ja będę miała z tego satysfakcję. Największą. Wewnętrzną.
Będą kolejne wpisy o jodze, nie potrafię sprecyzować, kiedy, ale będą na pewno. Kochani, to też świetnie działa na kręgosłup! Jak po najlepszym masażu! Próbujcie swoich sił, uwierzcie że potraficie...
P.S,: Osoba z mojej bliskiej rodziny, mająca 60 na liczniku, niektóre pozycje wykonuje bez szczególnego wysiłku, paląc przy tym jak huta Katowice (nie naraz oczywiście...).
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz